Skip to content

Grenlandia 2011

 

 

W lipcu 2011 roku miałem okazję uczestniczyć w polsko – szwedzkiej wyprawie wędkarskiej na Grenlandię. Jej celem były palie arktyczne (Salvelinus alpinus) licznie wstępujące w tym okresie z Atlantyku do słodkich wód Grenlandii. Podróż na łowisko trwała 3 dni. Rankiem 18 lipca, na Okęciu, spotkałem się z trzema uczestnikami naszej grupy. Byli wśród nich zapaleni muszkarze: Robert i Adam reprezentujący Poznań i Warszawę oraz Piotrek, jedyny oprócz mnie spinningista, jednocześnie jedyny przedstawiciel wędkarskiej prasy podczas wyprawy. Następnie czekał nas ponad godzinny lot do Kopenhagi. Mieliśmy tam zarezerwowany hotel, gdyż w dniu tym nie było już lotu na Grenlandię. Oczywiście wieczór spędziliśmy długich wędkarskich dyskusjach, co spowodowało iż następnego dnia wstaliśmy nieco później niż było to zaplanowane. Na lotnisko dotarliśmy jednak bez problemu i na czas. Spotkaliśmy tam troje Szwedów, kolejnych uczestników naszej wyprawy. Wkrótce cała nasza siódemka załadowała się do wielkiego czerwonego Airbusa linii ”Air Greenland” który po wystartowaniu obrał kurs na Arktykę. Przelecieliśmy nad południową Norwegią, minęliśmy Szetlandy i Wyspy Owcze następnie przelecieliśmy nad Islandią (dobrze że w tym czasie nie ”pracował” tam żaden wulkan) i po około 4 godzinach lotu znaleźliśmy się na zachodnim wybrzeżu Grenlandii. Ze względu na zmianę strefy czasowej wylądowaliśmy o tej samej godzinie o której wystartowaliśmy. Lotnisko nazywa się Kangerlussuag lub jakoś podobnie.

Po godzinnej przerwie następnym, dużo mniejszym samolotem przelecieliśmy do Sisimiut, drugiego co do wielkości miasta Grenlandii zamieszkanego przez ponad 5 tys. osób. Spotkaliśmy tam kolejnych pięciu uczestników wyprawy. Wyruszyli oni z Polski kilka dni wcześniej a ”zaoszczędzony” w ten sposób czas poświęcili na zwiedzanie. Z tej części wyprawy powstała wspaniała dokumentacja zdjęciowa.

Po zakwaterowaniu w miejscowym hotelu odbyliśmy krótką odprawę. Powiedziano nam, iż będziemy łowić na rzece Erfalikpołożonej ok. 60 kilometrów na północ od Sisimiut. Dotarcie tam możliwe było jedynie na pokładzie kutra który mieliśmy zamówiony na następny dzień. Resztę dnia poświęciliśmy na zwiedzanie i na zakupy.

Na łowisku mieliśmy zapewnione posiłki ale do picia była jedynie woda z rzeki. Można było przerobić ją na kawę, herbatę lub, po dodaniu niewielkiej ilości chemii, na oranżadę. Przed wypiciem wody nie trzeba było gotować. Należało jedynie pamiętać aby nie nabierać jej w pobliżu ujścia do oceanu w czasie gdy trwał przypływ. Ale nie samą wodą człowiek żyje. Przed wypłynięciem na łowisko należało się również zaopatrzyć w pewne ilości napojów mocniejszych od wody (oczywiście w celach leczniczych). W związku z powyższym, późnym popołudniem, udaliśmy się do miejscowego supermarketu. Okazało się, że butelka 0,7 dobrej irlandzkiej whisky (złej w sklepie nie było) kosztowała, w przeliczeniu z koron duńskich, około 250 zł. Większego wyboru nie było. Trzeba było kupować co jest. Mając jednak na uwadze obowiązujące na Grenlandii ceny, plany dokonania pełnych zakupów na tygodniową wyprawę nie do końca się udały.

Następnego dnia rano przejechaliśmy do portu w Sisimiut. Bagaże przeładowaliśmy na kuter którym mieliśmy dotrzeć na łowiskoNa kutrze znaleźliśmy zmontowany spinning do którego przyczepiona była podłużna zielona wahadłówka. Przed wypłynięciem z portu oczywiście postanowiliśmy trochę porzucać. W krótkim czasie złowiliśmy tam kilka niedużych ”ryb dorszowatych”. Prawdopodobnie były to dorsze grenlandzkie (Gadus ogac). Brały również ryby podobne do naszych kurów diabłów, tylko trochę jakby bardziej kolorowe.

Po wypłynięciu z portu czekał nas kilkugodzinny rejs na łowisko. Większość czasu poświęciliśmy na robienie zdjęć oraz wypatrywanie wielorybów. Po południu nasz kuter zakotwiczył w zatoce do której wpada rzeka Erfalik.

Na pole namiotowe, ze względu na trwający przypływ, dostaliśmy się małą łodzią. Na miejscu spotkaliśmy grupę Szwedów którzy po tygodniu łowienia wrócili naszym kutrem do Sisimiut. Wszyscy nosili na twarzach moskitiery. Po wyjściu na brzeg dowiedziałem się dlaczego. W dniu w którym dotarliśmy na łowisko było słonecznie i bezwietrznie. Powodowało to, iż w powietrzu unosiły się tysiące atakujących nas komarów i meszek. Z moskitierami nie rozstawaliśmy się przez cały tydzień.

W obozie czekały na nas (jakimś cudem przymocowane do skalistego podłoża) namioty. Po ciężkiej pracy jaką było przenoszenie z łodzi do obozu setek kilogramów bagaży (toreb, pudeł, zgrzewek, beczek, wędek, butli z gazem i in.), można było rozpakować się w namiocie i odpocząć. Nie wszystkim było to jednak w głowie. Wraz z sąsiadami z namiotów obok postanowiliśmy oczywiście złożyć wędki. W związku z tym iż zmontowanie spinningu trwało nieco krócej niż złożenie muchówek, pierwszy arctic char wyprawy padł moim łupem (kilka następnych zresztą też). Po paru rzutach wykonanych przy samych namiotach w pasiastą, srebrno – czerwoną obrotówkę uderzyła ok. 35 – centymetrowa rybka. Była to ”prawie najmniejsza” z kilkudziesięciu palii które złowiłem w trakcie wyprawy. Mimo to stać ją było na kilkunastometrowe odjazdy i wyskoki nad spienioną wodę. Po pierwszym braniu nabrałem dużego szacunku dla wędrownej, srebrnej formy palii arktycznej. Zastanawiałem się jak walczą pięćdziesiątaki lub sześćdziesiątaki. Dowiedziałem się o tym jeszcze tego samego dnia.

W trakcie tygodniowego pobytu ryby łowiliśmy głównie na rzece Erfalik. Każdego dnia, w czasie przypływu, z Atlantyku ( a właściwie z Morza Baffina ) wchodziły tam masy palii wędrownych. Niestety, po kilkuset metrach rzeka się kończyła i zaczynało się pierwsze z górskich jezior przez które Erfalik przepływa. Łowienie z brzegu w jeziorze było niezwykle trudne. W związku z powyższym, aby łowić dalej, należało to jezioro obejść (godzina marszu po górzystym terenie) lub przepłynąć łodzią. Następnie, po dotarciu do ponad stumetrowego odcinka rzeki, trafiało się na kolejne jezioro na którym nie było już żadnej łodzi. W związku z tym, wędkarzy czekał dalszy ponad godzinny marsz po skalistym terenie. Po pokonaniu tych wszystkich przeszkód trafiało się na naprawdę piękny odcinek rzeki zamieszkały w dużej części przez wybarwione już, zielono – pomarańczowe palie arktyczne. Do łowienia udostępniona była również rzeka o nazwie Savssanguit (lub jakoś podobnie). Pływało w niej znacznie więcej ryb niż w Erfalik. Łowienie tam nie było jednak zbyt popularne. Dotarcie nad rzekę wiązało się z siedmiokilometrowym, kilkugodzinnym marszem górzystym szlakiem (w spodniobutach, z torbami, zapasami, wędkami itp.). Potem trzeba było jeszcze wrócić do obozu. Łowienie ryb łososiowatych na Grenlandii wymaga więc naprawdę dobrej kondycji fizycznej.

Obok palii wędrownych, z Atlantyku wchodziły do rzeki całe chmary ryb z rodzaju Myoxocephalus, podobnych do naszych bałtyckich kurów diabłów. Nazywaliśmy je ”czortami grenlandzkimi”. Brały nie tylko na gumki ale też na szybko prowadzone w nurcie błystki obrotowe a nawet streamery. Rybki te łowiliśmy ze skał także w oceanie. W słonowodnej zatoczce do której uchodzi Erfalik, oprócz kurów i palii, można było też złowić dorsza atlantyckiego (Gadus morhua). W oceanie wszystkie przynęty były dozwolone. W rzece już nie. Palie można było łowić tylko na sztuczne przynęty zaopatrzone w pojedyncze, bezzadziorowe haki. Praktycznie wykluczało to łowienie na woblery.

Ostatniego dnia, a właściwie w środku białej nocy, w naszym obozie pojawili się Inuici którzy przypłynęli aby zastawić sieci przy ujściu rzeki. Nie złowili jednak wielu palii. Byli wśród nich także wędkarze.

Ostatnie kilkanaście godzin na polu namiotowym spędziliśmy na pakowaniu bagaży, sprzątaniu namiotów oraz robieniu zdjęć. Jedynie Sune, nasz szwedzki przewodnik, postanowił jeszcze powędkować. To jemu właśnie przypadło złowienie ostatniej ryby podczas wyprawy. W dniu tym pogoda była wyjątkowo wietrzna i zamówiony kuter przypłynął po nas z dużym opóźnieniem. Przywiózł jednocześnie grupę bardzo zmarzniętych wędkarzy ze słonecznej Italii. Pytali nas, czy każdego dnia jest tu tak zimno ? Odpowiedzieliśmy że tak. Potem czekało nas znowu przenoszenie bagaży na łódź i przewożenie ich na kuter. Z łowiska należało zabrać do Sisimiut praktycznie wszystko co ze sobą przywieźliśmy (łącznie ze spakowaną do beczki zawartością naszego WC). Przyjęliśmy zasadę, iż nad rzeką nie zostawiamy nawet peta po wypalonym papierosie. Po zapakowaniu się na kuter czekało nas kilka godzin rejsu który odbywał się przy dosyć dużej fali. Większość czasu spędziliśmy w kabinie. Na pokład wychodziliśmy jedynie gdy ktoś zauważył wynurzającego się z wody narwala lub humbaka.

Ostatni wieczór na Grenlandii w hotelu Sisimiut spędziliśmy przy szklaneczce whisky lub grenlandzkiego piwa (całkiem niezłe) snując wspomnienia o niedawnych jeszcze przygodach wędkarskich. Podana w hotelu zupa z krewetek a także pieczony renifer lub smażony zębacz nie mógł jednak zastąpić smaku płatów wędzonego arctic chara popijanych oranżadą sporządzoną na bazie wody z rzeki. Muszę jednak przyznać iż wędzona palia, nawet na łowisku, była rarytasem. Nie wiązało się to z brakiem ryby lecz raczej z niedostatkiem drzewa niezbędnego do jej uwędzenia. W trakcie 10 dni mojego pobytu na Grenlandii nie widziałem tam ani jednego drzewa, krzaku czy nawet malutkiego krzaczka. Wszędzie były tylko skały, mchy i porosty.

Następnego dnia byliśmy już w Kopenhadze. I znowu hotel i znowu szklaneczka (kilka szklaneczek) whisky. I byłoby to niewarte wspomnienia gdyby nie fakt iż to właśnie wtedy zrodził się pomysł kolejnej dalekiej wędkarskiej wyprawy. Ale o tym może w następnym roku.....

Film i relację z wyprawy, podobnie jak galerię zdjęć, obejrzeć można na internetowej stronie ”Wędkarskiego Świata”. W listopadowym wydaniu magazynu znajduje się również artykuł opisujący nasze grenlandzkie przygody. Zdjęcia z wyjazdu zobaczyć można również na stronie: www.wyprawynaryby.pl(tytuł: Wróciliśmy z Arktyki).

Sławek Ambrożewicz