W perspektywie zbliżających się zawodów spinningowych naszego koła, które odbędą się w dniach 13-14 czerwca 2015r. zorganizowaliśmy wyjazd, którego celem było przygotowanie bazy w Węgorzewie na cały wakacyjny sezon. Podstawowym założeniem było rozstawienie pomostu, uporanie się z wybujałą już trawą i uporządkowanie hangaru. Każdy z nas miał jednak nadzieję na chwilę w łódce z wędką w dłoni.
Wyjazd rozpoczęliśmy już we czwartek, a po nużącej podróży i małych zakupach gospodarczych dotarliśmy do ośrodka około godziny 15. Choć po drodze pogoda nie dawała nadziei nawet na odrobinę słońca, to na miejscu mimo kąsającego wiatru nad głowami mieliśmy błękitne niebo.
Na szczęście większość trawy skosił nam gospodarz ośrodka, jednak już na pierwszy rzut oka widać było, że jak zwykle po zimie do zrobienia jest naprawdę sporo. W pierwszej chwili stwierdziliśmy, że zgrabimy siano, jednak po małej debacie (wszak był to weekend wyborczy) doszliśmy do wniosku, że najlepsza na bolącą głowę nazajutrz będzie ciężka praca. Zgodnie stwierdziliśmy, że po męczącej podróży najlepszą formą odpoczynku będzie wypłynięcie na Święcajty i obskoczenie ulubionych górek. Po chwili na wodzie kołysała się łódka, a my w pośpiechu, nie mogąc się doczekać, ładowaliśmy na nią sprzęt. Bez wahania obraliśmy kierunek na jedno z ulubionych wypłyceń po drugiej stronie jeziora. Po pewnym czasie na echu ukazał się cel naszej podróży, a po kilku napłynięciach zakotwiczyliśmy i zaczęliśmy wraz z Maćkiem rzucać w poszukiwaniu szczupaka. Towarzyszył nam Mateusz, który z lornetką polował na dzikie ptactwo, a od czasu do czasu odczytywał nam nazwę linii lotniczych, których samoloty przelatywały nad naszymi głowami (na oglądanie roznegliżowanych wczasowiczek niestety było jeszcze zbyt wcześnie).
W zeszłym roku przed zawodami sprawdził mi się w tym miejscu 4” Dragon Lunatic na 17-gramowej główce, na którego zamierzałem postawić i tym razem. Choć wtedy nic solidnego się na nim nie uwiesiło to brania były regularne. Po kilku rzutach i zapoznaniu się z dnem, które w tym miejscu było jak zwykle wyraziste, bezzaczepowe i twarde, jako cel rzutów obrałem szczyt podwodnej górki. Rytmicznie podciągaliśmy nasze przynęty, to na dwa, to na trzy obroty korbką. Długo nie musiałem czekać, bo już po kilkunastu rzutach poczułem niezdecydowane jeszcze, delikatne „smyrnięcie”. Wiedziałem, że mój kolejny rzut musi być identyczny. Cel, zamach, rzut i przynęta wylądowała idealnie - kilkanaście metrów za miejscem, w którym poczułem kontakt. Małymi skokami zacząłem podprowadzać przynętę, aż w pewnej chwili poczułem zdecydowane szarpnięcie, które skutecznie przyciąłem. Od razu wiedziałem, że ryba jest dobra. Wędka wyginała się rytmicznie wraz z szarpnięciami, im bliżej łódki układała się pod ciężarem ryby w coraz to węższą parabolę. Nie był to klasyczny pięćdziesiątak, który chaotycznie rzuca łbem i obraca się wokół osi, żeby tylko się uwolnić, szarpnięcia były mocne i dostojne. Przy samej burcie wędka wygięła się jeszcze bardziej, a hamulec rozterkotał się przy ostatniej, bezskutecznej próbie uwolnienia – na więcej nie starczyło sił. Po krótkiej chwili na powierzchni wody wyłożyła się na boku piękna samica, którą bez podbieraka i chwytaka udało się przenieść na łódkę. Po wyhaczeniu przeszliśmy do pomiaru, podczas którego miarka wskazała ku mojej uciesze równe 80 cm. Życiówka pobita, a po krótkiej sesji ryba wróciła do wody - oczywiście z podszeptem, że w zamian za wolność ma się uczepić jeszcze raz na zawodach.
Z dużo lepszym humorem próbowaliśmy w tym miejscu dalej, lecz bezskutecznie. Kilka razy zmienialiśmy miejsce – w jednym z nich straciłem mniejszą rybę. Dalej jednak było już bez brania. Zimny wiatr i zmrok zgonił nas z jeziora, całe szczęście było co świętować co oczywiście postanowiliśmy robić do późnych godzin nocnych.
Rankiem z przewidywalnie bolącą głową, przy pięknej słonecznej pogodzie, przystąpiliśmy do działania – ja zabrałem się za wykaszanie pozostałej trawy, a Maciej z Mateuszem za jej zgrabianie z całego podwórka. Porządkowaliśmy plac dobrych kilka godzin, i około godziny 15, po szybkim obiedzie postanowiliśmy wypłynąć ponownie. Tym razem skierowaliśmy się na Mamry, w okolice ogromnego blatu, gdzie tak jak poprzedniego dnia postanowiliśmy próbować z opadu. Tym razem brania okazały się wyjątkowo chimeryczne – ryby atakowały przynęty podskubując i pozbawiając je ogonków, ani jednego zdecydowanego podejścia. W międzyczasie zadzwonił, z wyczuwalną w głosie nadzieją na wędkowanie, Kamil, który z Agnieszką zbliżał się już do Rusałki. Po dobrej godzinie wszyscy trzej bujaliśmy się po Święcajtach w poszukiwaniu kolejnych drapieżników. Na górce za wyspą w moją przynętę ponownie uderzył szczupak. Tym razem zdecydowanie mniejszy, bo 54-centymetrowy, ale znów jedyny wyholowany tego dnia.
Po powrocie uprzątnęliśmy jeszcze teren wokół ogniska, a resztę wieczoru spędziliśmy przy dużym stole rozstawionym obok rozpalonego w hangarze kominka przy trunkach wszelakich. Wieczór ponownie upłynął w sielankowej atmosferze, a w międzyczasie na miejsce przyjechali kolejni pomocnicy.
Sobota upłynęła pod znakiem prac gospodarczych. Jedni sprzątali hangar, łazienki, domki i pokoje, inni poroznosili podesty pomostu, a następnie go impregnowali, ja zająłem się instalacją oświetleniową w altance, którą postanowiliśmy w końcu zrobić.
Z garażu jak zwykle wyprowadziliśmy kajaki, które ustawiliśmy razem z Omegą między kapitanatem, a hangarem, umiejscowiliśmy przyczepę w jej „letnim” miejscu, wyczyściliśmy stoły i ławy, a po zakończeniu tych wszystkich prac i wspólnym obiedzie przystąpiliśmy do rozstawiania pomostu. Nie obeszło się bez wchodzenia do bardzo letniej jeszcze wody, w której wylądowaliśmy we czwórkę. Reszta zajęła się donoszeniem elementów pomostu.
Prace, dzięki świetnej organizacji, poszły nadzwyczaj sprawnie i około 17 znów kołysaliśmy się na łódce. Kilka godzin na pusto pozwoliło nam obserwować warunki w jakich w tej chwili było jezioro. Okazało się, że młoda trzcina zaczyna dopiero wzbijać, większość to pozostałości z zeszłego roku; woda miała około 14 stopni, co jak na tę porę roku nie jest jakimś wielkim osiągnięciem. W porównaniu do ubiegłego sezonu wody jest dobry metr więcej, co akurat jest całkiem w porządku, jednak na wodzie wędkarzy jak na lekarstwo. Wszystko to może wskazywać na to, że na największe ryby jest jeszcze trochę za wcześnie, co akurat dobrze nastraja przed zawodami, które odbędą się dwa tygodnie wcześniej w porównaniu do ubiegłego roku.
Po powrocie, tym razem, rozsiedliśmy się w oświetlonej altanie nad brzegiem jeziora skąd mogliśmy przez chwilę oglądać weselne fajerwerki na Kalu.
W związku z tym, że wykonaliśmy wszystkie zaplanowane prace (a nawet więcej) niedzielę spędzaliśmy na wodzie. Kamilowi i Maćkowi tym razem z braniami szczęściło się lepiej niż mnie, jednak wszystko co na haku spadało. Trzy półmetrówki spadły im podczas holu, a ja uśpiony kilkugodzinnym kręceniem na pusto zatraciłem refleks i nie zaciąłem mojego ostatniego tego weekendu brania. Na koniec przystanęliśmy na górce naprzeciwko pomostu, gdzie Kamil zaczaił się na okonie. Fakt – były trzy, tylko szkoda, że przezroczyste.
Gdy wczesnym popołudniem przyszedł czas powrotu związany z chęcią oddania głosu obywatelskiego, z lekkim niedosytem, jednak z wyostrzonymi zmysłami i dużym apetytem przed zawodami, spłynęliśmy do bazy. Plan został wykonany w 110%, a i powędkować się udało - baza gotowa na wakacyjne przyjazdy.
Do zobaczenia na zawodach.
Piotrek Waś