Prognozy wyglądały obiecująco – cały tydzień zapowiadano słoneczną i upalną pogodę. Dziewięciu „śmiałków”, którzy zgłosili swój udział w zawodach nie mogło doczekać się nadchodzącego weekendu, w którym miały zostać przeprowadzone Mistrzostwa Spinningowe 2015 Akademickiego Koła Wędkarskiego Skish. Wielu z tych, którzy nie mogli udać się w tym terminie do bazy w Węgorzewie z nadzieją miało wyczekiwać relacji kolegów odnośnie wyników, a także atmosfery wypełniającej całą imprezę. Przecież to o nią ciągle im chodzi, to ona trzyma ich przy sobie, to dzięki niej od tylu lat są razem. Rywalizacja, która miała zostać przeprowadzona była tylko „smaczkiem” dodającym temu wszystkiemu potrzebnej pikanterii...
Pierwsze osoby pojawiły się w bazie już we czwartek późnym popołudniem; byli to Maciek i Piotrek, którzy przyciągnęli ze sobą motorówkę; wieczorem zaś przygotowali miejsce na przyjazd pozostałej siódemki. W piątek około południa na miejscu zameldowali się Andrzej i Wojtek; wspólnie zwodowali łódki i nie omieszkali wykorzystać pozostałej części dnia na mały trening. Zanim Maciek z Piotrkiem przygotowali motorówkę do wypłynięcia, Andrzej z Wojtkiem zdążyli ustawić się nad podwodnym uskokiem naprzeciwko hangaru, gdzie można było spodziewać się polujących drapieżników. Miejsce to zazwyczaj darzy okoniami, dlatego Andrzej zawiązał odpowiedni zestaw na lżejszej wędce, a nim pozostali dwaj odpłynęli od pomostu poczuł zdecydowane branie. Kiedy motorówka podpłynęła bliżej, szczupak był w połowie drogi do łódki. Prezes z uznaniem spojrzał na wygięte wędzisko kolegi, a kiedy Wojtek ujrzał zdobycz swojego kompana niedaleko burty, krzyknął: „Ma dobre sześćdziesiąt”. Niestety w ostatnim akcie desperacji ryba wykręciła młynek i obcięła ostrymi zębami żyłkę na zestawie bez przyponu. Mimo to wędkarskie nadzieje rozgorzały. Maciek z Piotrkiem zgodnie stwierdzili, że rozpoczną wędkowanie na Mamrach; po kilku chwilach zakotwiczyli przy potężnym blacie, a po trzecim napłynięciu, na obrotówkę tego drugiego połakomił się 54-centymetrowy zębacz, który po zapokładowaniu i kilku zdjęciach wrócił do wody. Na Mamrach więcej wyciągniętych ryb nie było; co chwilę jednak zdarzały się drażniące obcinki, które frustrowały na tyle, że wrócili na Święcajty, gdzie obskoczyli ulubione miejscówki. Andrzej z Wojtkiem również nie próżnowali i wyciągnęli blisko bazy kilka „krótkich”. W międzyczasie na miejsce dotarli następni – Kamil, Jimi, Sławek (Słonik) i Janusz. Kiedy Maciek z Piotrkiem cumowali, cała ferajna z uśmiechami na twarzach i spławikówkami w dłoniach siedziała na głównym pomoście ośrodka wyciągając co chwilę płotki, krąpiki i niezawodne ukleje – ot zawody spinningowe... Wieczór spędzili przy ognisku w gwarnej, wesołej i mocno zakrapianej atmosferze, mimo iż podczas biesiady na horyzoncie pojawiła się burza.
I jak po burzy przychodzi spokój, tak po nocy przyszedł dzień – pierwszy dzień zawodów. Dla niektórych zaczął się on później niż planowali, a to z chęci odpoczynku, a to z racji szumiącego od wczoraj w głowie wiatru. Na szacunek zasługiwali Sławek z Januszem, którzy o 4 nad ranem wypłynęli naprzeciwko pomostu i cieszyli się porannymi braniami okoni. Również wczesnym rankiem na miejsce dotarł ostatni z uczestników – Krzysiek, a kiedy wszyscy pozostali doszli już do siebie i „choroba morska” minęła, rozpoczęła się zasadnicza część rywalizacji. Wiał delikatny wietrzyk, tafla była lekko zmarszczona, świeciło piękne letnie już słońce, a na dodatek na jeziorze odbywały się regaty małych żaglówek – wszystko to sprawiło, że pierwszy dzień zawodów odbywał się w przepięknych okolicznościach. Każda z załóg wędkowała według własnego klucza; jedni wypłynęli na Mamry, inni stanęli przy przejściu między jeziorami w poszukiwaniu okoni, jeszcze inni obskakiwali górki na Święcajtach. W efekcie padło kilka szczupaków, okoni, a ciekawą niespodzianką okazały się dorodne (większe niż sam król puszczy - Żubr) leszcze wyciągnięte przez Kamila i Jimiego na paprochy. Tego dnia prym wiódł Maciek, który wyciągnął z wody 4 wymiarowe szczupaki (56, 54, 54 i 50) – jak się później okazało największy z nich dał mu zwycięstwo. I choć ryby nie okazały się potworami to na brania nie można było narzekać. Jeśli w danym miejscu nie brały szczupaki, a przynętę odprowadzały okonie, można było przerzucić się na lżejszy zestaw i bawić się z mniejszymi drapieżnikami. Praktycznie każdy tego dnia poczuł na swojej wędce wymiarową rybę.
Wieczór spędzili w altance, przy suto zastawionym stole wymieniając się doświadczeniami minionego dnia i snując plany na kolejny. W międzyczasie, po północy, przyszła solidna ulewa zwiastująca zmianę pogody. Wszyscy kładli się spać z nadzieją, że następnego dnia będzie się dało wypłynąć.
Ranek okazał się dużo chłodniejszy od poprzedniego; wiał znacznie mocniejszy wiatr, a jezioro bujało dużo bardziej niż pierwszego dnia zawodów. Za koszenie trawy zabrał się Andrzej, który zrobił kawał dobrej roboty. Reszta zajęła się ściąganiem przeciekającego bojlera, a kiedy prace gospodarcze zostały zakończone i z głów odparowały procenty, można było myśleć o rybach. Jimi i Kamil wypłynęli dużo wcześniej niż reszta i zdążyli się ustawić na drugim końcu jeziora w punkt nad szczytem podwodnej górki. Był to strzał w dziesiątkę, gdyż zanim inni zdążyli do nich dopłynąć, Ci mieli już na koncie po kilka szczupaków, które w efekcie dały im drugie i trzecie miejsce. Kilka metrów dalej szczupaka zaliczył także Janusz, jednak reszcie w tym miejscu szczęście nie sprzyjało tak bardzo.
Maciek z Piotrkiem w nadziei na spokojniejszą wodę schowali się za wyspą i próbowali swojego szczęścia na „Kapryśnej Górce”, o której kiedyś ktoś mądry powiedział, że ryby tu będą, albo i nie... Ryb nie było, za to kontrola i owszem. W sympatycznej pogawędce z policjantami chłopaki dowiedzieli się, że tego dnia na Święcajtach trafił się dawno niewidzianych rozmiarów (7,5-kilogramowy) szczupak. Kiedy wypłynęli na Mamry ich oczom ukazał się ogromny front, który nie mógł zwiastować niczego dobrego. Kamil z Jimim odpuścili wędkowanie na tamtejszych mocno rozbujanych już wodach, a kiedy do motorówki tyłem zaczęła wchlapywać się woda i jej załoga musiała zrezygnować kierując się w stronę bazy. Na wodzie zrobiło się dosyć duże poruszenie, wszyscy szukali bezpiecznego miejsca na przeczekanie lub spływali z jeziora. Uczestnicy zawodów przybili do pomostu z nadzieją, że deszcz szybko minie. Niestety padało do popołudnia, kiedy to przyszedł czas na myślenie o powrotach. Mimo wszystko Wojtek z Krzyśkiem jeszcze na chwilę wypłynęli, jednak bez większych efektów. Kiedy przyszło do oporządzania i wyciągania z wody łódek pięknie się wypogodziło. Trochę żal, że dopiero wtedy, ale tak już bywa. Gdy wszystko było już uporządkowane i pozamykane cała ekipa zasiadła do wspólnego późnego obiadu co i rusz rzucając spojrzenia w stronę spokojnego jeziora. Przy stole podsumowali zawody – tytuł Mistrza obronił Maciek, V-ce Mistrzem został Kamil, a trzecie miejsce zajął Jimi. Wszyscy jednak zostali nagrodzeni tak samo – wspaniałą atmosferą, przepięknymi widokami, kojącą ciszą i beczką śmiechu, a na statuetki przyjdzie czas.
Tak naładowani pozytywną energią, wypoczęci i zrelaksowani wrócili do domów z nadzieją na kolejne wspólne wypady...
Pozdrawiam,
Piotrek Waś
P.S.
Jeśli ktoś z uczestników opisanej wyprawy ma i chciałby podzielić się swoimi zdjęciami, to proszę o przesłanie ich do Kamila.
A tym, którzy nie mogli być na zawodach i tęskno im do plusku i widoku wody, krótki rzut oka na Święcajty z pierwszego dnia zawodów.