"To już w tym tygodniu!" - pomyślałem, kiedy nastał poniedziałek poprzedzający weekend, w którym miały odbyć się kolejne już spinningowe mistrzostwa naszego Koła. W ubiegłym roku nie dane mi było się na nich pojawić z powodu ważnej uroczystości rodzinnej, ale fakt ten tylko mocniej potęgował przyjemny dreszcz emocji pojawiający się na myśl o kilku dniach na wodzie z wędką.
Smętne i niezbyt łaskawe pogodowo popołudnia postanowiłem spędzić na przygotowywaniu i kompletowaniu ekwipunku. I tak zrywając po sobie kolejne kartki z kalendarza nastał piątek – 27 czerwca 2014 roku – data magiczna. Dlaczego? A dlatego, że takie „magiczne” daty pozwalają zapomnieć o codzienności, rutynie czy zabieganiu i przenoszą nas w świat pasji, którą dzielimy z innymi Członkami naszej „Skish’owej Wędkarskiej Braci”.
Rankiem wyruszyliśmy w drogę, a snujący się czas skracał Maciek swoimi opowieściami o sandaczowym podboju Szwecji, z którego wrócił niespełna dwa tygodnie wcześniej. Emocje dawkował stopniowo, co pozwoliło rozpalić nasze wędkarskie zmysły do czerwoności. Krótki postój, na uzupełnienie płynów i rozprostowanie kości, w Ełku chcieliśmy uczcić wędzoną sielawą, której niestety zabrakło dla naszej trójki…
Popołudniem dotarliśmy do celu podróży. Pospiesznie rozpakowaliśmy samochód i nie tracąc czasu zwodowaliśmy jedną z łódek, do której załadowaliśmy nasz sprzęt. Obraliśmy kierunek na podwodną górkę znajdującą się po drugiej stronie jeziora; lekki wiatr smagał nasze twarze, a chylące się ku horyzontowi słońce nie dawało już takiego ciepła jak kilka godzin wcześniej - szybko doceniliśmy pomysł zabrania ze sobą cieplejszych rzeczy.
Po paru chwilach na echosondzie ukazał się obraz, którego oczekiwaliśmy płynąc w tym kierunku – dno znajdujące się na głębokości 12 metrów zaczęło z każdym metrem przybliżać się ku powierzchni, aż do momentu kiedy znalazło się tylko 4 metry poniżej łódki. Nasz dziobowy Piotrek rzucił kotwicę w czarną toń, a fale ustawiły nas idealnie bokiem do miejsca, które chcieliśmy obłowić. Każdy z nas uzbroił swój spinning w ulubione przynęty i zaczęliśmy biczować taflę jeziora. Wystarczyło kilka rzutów i wędka Maćka dynamicznie wygięła się po szybkim zacięciu; szczytówka zaczęła podrygiwać figlarnie potwierdzając domysły dwóch zdziwionych Piotrków, a Maciek wiedział już wcześniej – jest pierwszy szczupak!!! Wielkością może nie powalał, ale to znak, że dzieje się coś pozytywnego.
Szybko postanowiliśmy z „dziobowym” Piotrkiem zmienić swoje przynęty, co Prezes skwitował szyderczym uśmiechem. Kiedy my próbowaliśmy odnaleźć coś na podobieństwo wabika, na który pokusił się pierwszy tego dnia drapieżnik, Maciek nie próżnując holował drugiego zębatego, który rozmiarem przypominał poprzedniego. Chwilę później wszyscy trzej podrzucaliśmy w wodę podobne „smaczki” – nie musiałem długo czekać – i w moją przynętę uderzył z zawziętością kolejny waleczny szczupak, a mój imiennik z dziobu stwierdził, że chyba musi spróbować tak jak my – z opadu.
Przerzucenie się na inną metodę dało pozytywny efekt – Piotrek wyholował zgrabnego okonia. W międzyczasie odebraliśmy telefon od kolejnych zmierzających do bazy uczestników, którzy wypytywali z zaciekawieniem o efekty naszego „treningu” przed sobotnimi zawodami. Zmieniliśmy jeszcze miejsce na bardziej zaciszne – mała zatoczka osłonięta trzcinami kryła kolejną górkę, która przyniosła jeszcze kilka brań. Po dwudziestej stwierdziliśmy zgodnie, że wracamy – rozgrzewkę uznaliśmy za udaną – 3 godziny na wodzie i łącznie 7 szczupaków (z czego jeden wymiarowy) i 2 okonie. Dawało to nadzieję na następny dzień.
Wieczór spędziliśmy przy wspólnym stole żartując i śmiejąc się z wędkarskich opowieści snutych do późnych godzin nocnych.
Rano obudziły nas rozmowy kolejnych przybyłych uczestników imprezy. Niestety, okazało się, że stan ciała i umysłu nie pozwolił kilku śmiałkom na poranną zasiadkę na leszcza, która została chytrze zaplanowana w przepastnym hangarze. Po niespiesznym śniadaniu i przygotowaniu prowiantu, około godziny 9, na wodzie kołysały się 3 łódki z 3-osobowymi załogami.
Każda, wiedziona wędkarskimi nosami, obrała inny kierunek. My postanowiliśmy sprawdzić naszego pewniaka – górkę, którą obławialiśmy dzień wcześniej. Ustawiliśmy się tak, jak poprzednio i zaczęliśmy obstukiwać dno. Kilka dobrych chwil, uświadomiło nam, że nie mamy tu raczej czego szukać – ryby wyciągnęły wnioski z naszej poprzedniej wizyty węsząc w naszych przynętach podstęp. W pobliżu znalazła się jedna z naszych łódek, której załoga również potwierdziła nasze domysły – z braniami będzie raczej słabo.
Palące słońce zmierzało ku zenitowi, a delikatne podmuchy letniego wiatru nie były w stanie schłodzić lejącego się z nieba żaru. Napływanie na kolejne miejscówki, kończyło się tym samym – brakiem jakiegokolwiek stuknięcia. Postanowiliśmy zmienić taktykę – jednogłośnie zapadła decyzja o obławianiu trzcinowisk w poszukiwaniu okoni. Po chwili zakotwiczyliśmy w ciasnej zatoczce naprzeciw wysokich trzcin. Piotrek z Maćkiem uzbroili swoje wędki w paprochy, a ja założyłem żółto-czarną obrotówkę „Black Furry” w rozmiarze 4 ze złocistym chwostem przy kotwiczce. Nasz wybór okazał się strzałem w dziesiątkę – po chwili chłopakom zameldowały się pierwsze pasiaki. Ja również nie musiałem długo czekać. Zabawa się rozpoczęła – co kilka rzutów odnotowywaliśmy branie, aż nagle na swojej wędce poczułem zdecydowanie mocniejsze szarpnięcie niż dotychczas. Po dłuższym niż dotąd holu na łódce pojawił się pierwszy „trzydziestaczek”.
Po jakimś czasie brania w tym miejscu ustały – pewnie dlatego, że wszystko co udało się wyholować wracało do wody i wieść o nas się rozniosła po wodzie… Napłynęliśmy w kolejne miejsce przy trzcinowisku, gdzie w pierwszym rzucie zaczepiłem o coś w wodzie. Po podpłynięciu to „coś” okazało się zaczepioną plecionką, która prowadziła do nie byle jakiego woblerka. Oprócz niego wyciągnęliśmy również kilka pasiastych, choć brania nie były już tak obfite. W związku ze zmniejszeniem się aktywności garbusów postanowiliśmy ponownie zmienić miejsce. Po drodze na Mamry spotkaliśmy trzecią z naszych łódek, na której pływali Jimi, Marcin „Troll” i Kamil. Postanowiliśmy wymienić się spostrzeżeniami i zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Jak się okazało chłopaki również połapali trochę okoni, ale pozostały czas zamierzali spędzić na poszukiwaniu białej ryby. Kiedy tematy na wędkarskie ploty się skończyły odpłynęliśmy w dwie różne strony – chłopaki do zatoczki gdzie podnęcili kukurydzą, a my do wyjścia na Mamry. Zakotwiczyliśmy kilka metrów za wyjściem z kanału, gdzie Maciek swego czasu odkrył „okoniowe eldorado”, a które postanowił nam tego dnia zdradzić. Miejsce nie zawiodło – co chwilę wyciągaliśmy okonie i mało który poniżej wymiaru, a co jakiś czas uczepiał się niewielki szczupły. Poranna pobudka po krótkim śnie sprawiła, iż wczesnym popołudniem chłopaki postanowili wykorzystać bujającą się łódkę, która ukołysała ich do błogiego snu. Ja nie spuszczałem z tonu i wyciągałem kolejne garbusy.
Po godzinie na horyzoncie pojawiły się złowieszczo wyglądające granatowe chmury, a chłodny wiatr obudził śpiochów. Brania ustały, więc postanowiliśmy wypłynąć w głąb jeziora na ogromny blat. Tam również nie było wielkiego szału więc postanowiliśmy wrócić na naszą „pierwszą” górkę, gdyż pogoda stała się iście szczupakowa. Po kilku rzutach Maciek doholował niewielkiego pistolecika, a z mojego haka spadł kolejny. Chmur przyniosły niewielki deszcz, który po pewnym czasie przybrał na sile. Ponieważ nie mieliśmy ze sobą peleryn, pogoda z każdą chwilą się pogarszała i było już po 17 postanowiliśmy skierować łódkę w stronę bazy. W połowie drogi deszcz na chwilę ustał, a Maciek stwierdził, że przytrzymamy się przy górce, którą dosłownie chwilę temu minęliśmy. W kilku pierwszych rzutach nic, aż tu nagle mocne ugięcie, zacięcie i najcięższy ze wszystkich dotychczasowych hol. Maciek na swoją sprawdzoną przynętę – pewniaka, wyciągnął szczupaka w rozmiarze 59. Jak się później okazało tym wynikiem zdeklasował wszystkich co do długości złowionej ryby.
Deszcz nie pozwolił nam obłowić dokładniej tego miejsca i z niedosytem dobijaliśmy do brzegu. Okazało się, że na miejscu jest też reszta chłopaków. Efekty podobne jak u nas – okonie brały, szczupaki gorzej. Dwa w okolicach 50 cm, a reszta drobnych. Jimi, Kamil i Troll przywieźli za to pełne wiadro białej ryby, w tym piękne krąpie płocie i ładne leszczyki. Deszcz ustał i pogoda zachęcała do wypłynięcia, jednak postanowiliśmy resztę czasu spędzić na wspólnym „biesiadowaniu”, które ponownie trwało do późnych godzin nocnych.
Tych samych kilku śmiałków, którzy mieli poprzednio zasadzić się rankiem na leszcza, stwierdziło, że „jak nie dziś to jutro” i chcieli zrealizować, niespełniony wcześniej plan, w niedzielny poranek. Skutek był niestety identyczny – nie powiodło się - i to znów z tych samych powodów.
Kiedy wszyscy po kolei wyrywali się z „objęć morfeusza” i zerkali w stronę jeziora docierała do nich ta straszna prawda – dziś z wypływania raczej nici – zmarszczona tafla wody przeczesywana była przez białe grzywacze… Może to i dobrze – stwierdzał każdy po chwili namysłu – nie będzie szkoda, kiedy będziemy rozstawiać pomost. I tak w planach mieliśmy prace z tym związane - trzeba było przygotować ośrodek na wakacyjne przyjazdy. Część ekipy po śniadaniu zabrała się za rozstawianie pomostu, inni za koszenie trawy, a jeszcze inni za wyprzątanie hangaru. Wszystkim dowodził z zaszczytnego siedzącego miejsca Troll, któremu kontuzja uniemożliwiała zwinne poruszanie się… i nie mam tu na myśli kontuzji rąk – te działały prawidłowo laugh
Prace porządkowe trwały do późnego popołudnia. Po trudach całego dnia przyszedł czas na odpoczynek – przy wspólnym stole zasiedliśmy do obiadokolacji, przy której podsumowaliśmy wyjazd, i po której rozjechaliśmy się do naszych domów, do innej niż wcześniej codzienności. Zawody wygrał Maciek, który jako Prezes Koła po chwili namysłu ogłosił, że…należy ustanowić nagrody rzeczowe – trzeba przyznać, że żart mu się udał devil Mimo, iż spotkanie odbyło się w niewielkim gronie, to jak co roku zwyciężyły sportowy duch rywalizacji i wspaniała atmosfera, a przy okazji dobrej zabawy wszyscy wykonali kawał dobrej roboty.
I o to w tym wszystkim chodzi – umieć połączyć przyjemne z pożytecznym…