Niewątpliwie trudnym zadaniem jest złowienie łososia w wodach polskich, dlatego też aby zwiększyć prawdopodobieństwo spotkania z ową „królewską rybą” byliąmy „zmuszeni” udać się w głąb Rosji – na Półwysep Kolski. Z góry mogę zapewnić, że z pewnością warto.
Do tej pory odbyły się dwie wyprawy (to słowo naprawdę pasuje do tego wyjazdu) w te odległe i niedostępne rejony. Pierwsza miała miejsce we wrześniu roku 2000. Wyruszyło nas z Białegostoku 9 osób przy czym po drodze mieliśmy zabrać jeszcze 4 Rosjan, bez których nie możliwe byłoby zorganizowanie takiej wycieczki (np. brak możliwości wykupienia pozwoleń) – tak więc 13 osób. Ciekawy jest sam dojazd na miejsce, gdyż jest to prawie 3000 km drogi, który możemy przeliczyć na trzy lub cztery dni jazdy. Dotarcie na miejsce wymagało aż czterech środków transportu – busa, miejscowej wersji samochodu terenowego, jachtu oraz „wiesdziechoda” (pojazd gąsienicowy zadziwiająco przypominający czołg, jedyny umożliwiający poruszanie się, pali 100l na 100km przy dobrej drodze). Ale przecież warunki dojazdu nie są tak ważne jak sam połów, miłe towarzystwo może zmienić trudy podróży w wesoły autobus.
Jeżeli chodzi o ryby to wszyscy byliśmy wniebowzięci. Po prostu raj. Zaliczyliśmy 3 rzeki Półwyspu tj.: Umbe, Indiore i bezkonkurencyjn? Czawange nad którą mieliśmy rozbity obóz . Po 5 dniach połowów każdy miał w granicach 16-20 łososi. W sumie podliczając na koniec wyprawy wszystkie złowione sztuki doliczyliśmy się blisko 140. Ze względu na porę roku były to praktycznie tylko łososie ciemne w granicach 50-80 cm długości, które weszły w rzekę wiosną i zostały w niej jeszcze jesienią. Napisałem praktycznie gdyż padły 2 srebrne łososie prosto z Morza Białego. Metoda połowu nie miała większego znaczenia, ze względu na to że zarówno na spinning jak i na muchą wyniki były niemal identyczne. Nie ulega wątpliwości, że nie brały wyłącznie łososie. Przyłów stanowiły piękne lipienie(średnio 45 cm robi wrażenie) oraz pstrągi, kum?e (ryba bardzo podobna do troci) i nieliczne szczupaki. Jednak w/w ryby nie były celem naszych starań więc nie koncentrowaliśmy się na ich połowie, chociaż ich niemałe rozmiary i ilość robiły wrażenie.
Druga wyprawa odbyła się na przełomie czerwca i lipca, a brała w niej udział 11 osobowa ekipa z Polski oraz prekursor ekspedycji w głąb Rosji, mieszkający w Grodnie przyjaciel – Vasil Bykov (to jest właśnie ten niezbędny uczestnik wyprawy) . Łapaliśmy na trzech rzekach – osławionej Warzudze, nie mniej sławnej Umbie oraz na Czawandze. Jednakże koncentrując nasze wysiłki raczej na pierwszej i ostatniej. Złowione przez nas łososie w liczbie około 120 sztuk były srebrne. Padły ryby mające blisko 100 cm długości, a i większe spinały się z haków. Istotną różnicą pomiędzy wyprawami stanowi fakt metody połowu. Kiedy na poprzedniej wyprawie, jak już wspomniałem stanowiło to różnicą tylko dla wędkarza, nie dla ryby tak teraz należy przyznać wyższość muchy nad spinningiem. Myślę jednak że było to raczej podyktowane nie umiejętnościami łowiących lecz specyfiką rzek. Warto zaznaczyć, że te odcinki na których wędkowaliśmy są typowo górskie i nie dawały szans na rozwinięcie skrzydeł spinngistom. Na odcinkach gdzie możliwe było wędkowanie tą metodą wyniki były porównywalne. Jednak koniecznym wydaje się przygotowanie do połowu dwiema metodami, gdyż nigdy nie wiadomo do końca na jakim odcinku rzeki przyjdzie nam się zmierzyć z rybami.
Z pewnością należy wspomnieć o kosztach związanych z wyjazdem. Pierwszy ekspedycja kosztowała nas około 800 dolarów od osoby. Druga natomiast wyniosła uczestników już około 1000 dolarów. Jednak nie należy zapominać o kosztach dodatkowych związanych z nieświadomości? – co nas tam może spotkać, co może się przydać – a później okazywało się, że tona przynęt, kilometry żyłek o nierealnych grubościach, zapasowe spodniobuty i tym podobne rzeczy nie są nam niezbędne a bagaż można, a nawet należy ograniczyć. Może te kwoty wydają się duże lecz można tu wspomnieć o Amerykanach, którzy płacą ok. 5000 dol. , Szwedach czy Norwegach, których taki wyjazd kosztuje o ponad 1000 dol. więcej od nas. Wydaje mi się i nie jestem w tym osamotniony, że to są dla nas ostatnie chwile gdzie za takie pieniądze jesteśmy w stanie pojechać prawie „na koniec świata”. Za parę lat cenowo zrównamy się z resztą, a wówczas jakby nie liczy? wyniesie nas to co najmniej dwa razy więcej. Dlatego też nie ma co czekać, trzeba poznać wody i ryby Półwyspu Kolskiego zanim staną się dla nas niedostępne.