Pod koniec maja oraz na początku czerwca 2008 z Białegostoku wyruszyły dwie wyprawy wędkarskie których celem były łososie zamieszkujące legendarną już rzekę Czawangę. Wziąłem udział w drugiej z nich. Wyprawa składa się z siedmiu osób pochodzących z całej Polski. Z Białegostoku byłem tylko ja. Wyjeżdżaliśmy w nie najlepszych humorach gdyż kilka godzin wcześniej nasza narodowa reprezentacja zainaugurowała swoje występy na Euro 2008 – efekt wszyscy znają. Sporo czasu straciliśmy na granicy białoruskiej podczas kontroli celnej. Reszta nocy oraz ranek minął nam na monotonnej jeździe przez całą Białoruś. Minęliśmy Grodno, Mińsk i Homel. Potem dotarliśmy do granicy z Rosją. Zmarnowaliśmy tam kilka godzin chcąc zatankować samochód jeszcze po stronie białoruskiej. Niestety, przez cały dzień nie było tam prądu i w końcu musieliśmy wyruszyć dalej. Trzeba było bardzo przyśpieszyć tempo gdyż w Petersburgu o północy podnoszony jest jakiś most zwodzony i do szóstej rano nie można jechać dalej. Na szczęście udało się nam minąć Petersburg na krótko przed północą. Kolejną noc znowu spędziliśmy w busie. Było ciemno (a miały być tam białe noce) i wyjątkowo zimno. Przez cały kolejny dzień jechaliśmy trasą Petersburg – Murmańsk. Droga nie była najlepsza. Niewygody podróży wynagradzały nam wspaniałe widoki rosyjskiej tajgi poprzecinanej całą masą pięknych ”pstrągowych” rzek. Szkoda że nie można było chociaż na chwilę zatrzymać się tam i trochę połowić.
Po minięciu Pietrozawodzka (stolica Karelii) jechaliśmy dalej na północ. Po południu przekroczyliśmy Koło Polarne. Oczywiście obok znaku z napisem”Polarnyj Krug” trzeba było zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Była tam cała masa porozrzucanych na ziemi monet oraz skrawków różnych szmat porozwieszanych na drzewach - chyba to jakiś miejscowy zwyczaj. Prawdę mówiąc wyglądało to raczej paskudnie.
Potem znowu czekała nas jazda na północ. Po opuszczeniu Karelii wjechaliśmy na teren obwodu murmańskiego. Zakupy zrobiliśmy w Kandałakszy, mieście położonym nad zatoką Morza Białego noszącą taką samą nazwę. Miejscowy supermarket jest całkiem nieźle zaopatrzony. Nabyliśmy tam kilka (może trochę wiecej niż kilka) kartonów zawierających różne rosyjskie narodowe napoje, zrobiliśmy także ostatnie zapasy jedzenia i picia . Jako ciekawostkę kupiliśmy małe (są także w większych rozmiarach), suszone w całości rybki które zjada się jak frytki. Potem czekał nas nocleg w ośrodku położonym nad pięknym polarnym jeziorem oraz przepływającą tam pstrągową rzeką. Żeby podróżować po Rosji to trzeba przenocować w jakimś hotelu lub ośrodku aby zdobyć jakieś ważne pieczątki wstawiane do jakichś ważnych dokumentów. Nie wszyscy (łącznie ze mną) wiedzieli o co tutaj chodzi ale wszystkim spodobała się perspektywa noclegu w prawdziwych łóżkach. Niestety, zgubiły nas przyjemności grillowania i odpoczynku było naprawdę niewiele. Po prostu nie było nocy i nikt nie wiedział kiedy iść spać.
W ośrodku, oprócz nas, byli również sportowcy z całej Europy. Zajmowali się jakimś triatlonem, czy czymś w tym rodzaju. Przy wodopoju (nie było tam kranów ani studni i wodę trzeba było pić bezpośrednio z jeziora) spotkaliśmy dziewczynę robiącą zdjęcia podczas zawodów. Przez pewien czas rozmawialiśmy z nią po angielsku, zanim zdziwiona nie zapytała: ”To wy jesteście z Polski?”. Okazało się że rodacy podróżują wszędzie.
Następnego dnia, po objechaniu Morza Białego, skierowaliśmy się na południe. Minęliśmy między innymi słynną niegdyś z wielkich łososi rzekę Umbę, obecnie mocno przekłusowaną. Ostatnie zakupy zrobiliśmy w jakimś wiejskim sklepiku. Nabyliśmy tam głównie czekoladę i piwo (niekoniecznie w takiej kolejności). Potem była dalsza jazda na południe. Wkrótce tajga zaczęła powoli przechodzić w tundrę a my kolejny raz zmieniliśmy środek transportu. Tym razem łazikiem z przyczepą kilka godzin jechaliśmy wybrzeżem Morza Białego. Cały dzień było pochmurno, wiał bardzo silny wiatr oraz kilkukrotnie padał zimny deszcz. Wszystko to, w połączeniu z widokiem rozhuśtanego morza, sprawiało na nas raczej przygnębiające wrażenie. Na szczęście pod ręką zawsze było coś na poprawę nastroju. Widzieliśmy tam również ślady życia. Były to foki uciekające do morza na widok naszego samochodu.
Po południu dojechaliśmy do miejscowości Kuzomiń gdzie do Morza Białego wpada rzeka Warzuga. Wioska wyglądała na wymarłą. Uwagę zwracały jednak stojące nad brzegiem rzeki japońskie terenówki, głównie na litewskich, łotewskich a także rosyjskich numerach rejestracyjnych. Spotkaliśmy tam Wasię, który zwyczaje miejscowych łososi zna najlepiej oraz poprzednią polską ekipę z którą wymieniliśmy się na miejsca.
Usłyszeliśmy że łosoś jest w rzece i że bierze. Nie muszę mówić, iż ucieszyło nas to bardzo. Gorsza informacja to taka, iż wczoraj padał śnieg. Wyobraziłem sobie siebie w moim niewielkim namiocie w rosyjskiej tajdze podczas jakiejś śnieżycy. I znowu trzeba było się czymś pokrzepić. Potem czekała nas przeprawa łodzią przez Warzugę. Po drugiej stronie rzeki zapakowaliśmy bagaże do starej ciężarówki typu ZIŁ (lub jakiegoś innego podobnego typu). Na samochodzie naliczyliśmy co najmniej trzy warstwy schodzącej farby. Ciężarówka musiała mieć przynajmniej kilkadziesiąt lat. Posiadała również swoistą klimatyzację – w środku wmontowano prawdziwy piec.
Czekajac na odjazd zauważyłem ciekawe zjawisko. Był to wyłaniający sie z wody jakiś wielki biały grzbiet. Zaobserwowałem to potem znowu i znowu. Dziwnym trafem obserwacja następowała zawsze po kolejnym spożytym kieliszku miejscowego lekarstwa na zimno. Bojąc się narazić na śmieszność, ze wzgledów oczywistych, nikomu o tym nie wspominałem. Po jakimś czasie któryś z moich współtowarzyszy zauważył to samo. Odetchnąłem więc z ulgą. Wkrótce takich grzbietów naliczyliśmy ponad dwadzieścia a może i więcej. Ustaliliśmy, iż są to jakieś miejscowe delfiny a właściwie walenie o nazwie ”białucha”. Ich polska nazwa to wal biały. Przypłynęły one w to miejsce za stadami łososi.
Po wyjeździe z Kuzominia czekało nas 3,5 godziny jazdy po bezdrożach którym nie poradziłyby najnowocześniejsze współczesne samochody terenowe. Rosyjski ZIŁ dał sobie jednak radę z tą drogą wspaniale. Dobrze że był odpływ i część trasy pokonaliśmy jadąc brzegiem morza. Zatrzymaliśmy się dopiero we wiosce Czawanga. Tam, po bardzo chwiejnym moście, nasze bagaże zostały przewiezione na drugi brzeg rzeki w przyczepach doczepionych do quadów.
Czekał tam na nas gąsienicowy ”wiezdziechod”. Był to jeden z mniejszych modeli tych pojazdów. Musieliśmy zmieścić siebie oraz bagaże w bardzo małej i ciasnej przyczepie. Potem czekała nad ponad godzinna jazda na pole biwakowe oddalone od wioski o około 6 kilometrów. Pojazd (chyba jakimś cudem) poradził sobie z bezdrożami po których poruszają się jedynie niedźwiedzie, wilki lub renifery.
Namioty rozbijaliśmy podczas bardzo uciążliwego deszczu. Potem, w dużym namiocie stanowiącym jednocześnie spiżarnię, kuchnię i jadalnię, zjedliśmy kolację złożoną z surowego łososia przygotowanego w jakichś ziołach. Był całkiem niezły. Usłyszeliśmy również ostrzeżenie przed niedźwiedziami – poprzednia ekipa widziała niedźwiedzicę z małymi. Interesowały nas również miejscowe gatunki ryb. Dowiedzieliśmy się, że oprócz łososia występującego tu pod nazwąsiomga, możemy liczyć także na złowieniekumży. Jest to miejscowy pstrąg potokowy (lub troć ?). W Czawandze łowiliśmy kumże w kilku wariantach kolorystycznych, od ryb srebrnych po ciemnobrązowe. W rzece są również niewielkie ilości szczupaka i okonia. Prawdopodobnie jest również miętus, którego jednak nie ma jak złowić (dozwolone są przynęty sztuczne). Pożywieniem dla nich są duże ilości występujących w rzece strzebli potokowych. W Czawandze jest też piękny lipień.
Trudy kolacji spowodowały, iż poszliśmy spać dosyć wcześnie. Noc była naprawdę zimna (2-3 stopnie) a termiczne, mające chronić przed zimnem, śpiwory nie zdały się na wiele. Zakończył się jednak w ten sposób pierwszy, trzydniowy etap naszej wyprawy. Jego celem było po prostu dotarcie nad rzekę. Za kilka godzin miał się zacząć etap kolejny, znacznie ciekawszy.
Pierwszego dnia łowienia (12 czerwca) obudziłem się około godziny drugiej lub trzeciej w nocy. Było naprawdę słonecznie. Niektórzy zdążyli wrócić już z wędkowania, inni byli na rybach a jeszcze inni wciąż spali. Na pomoście leżały juz pierwsze ryby – ładny pstrąg i lipień złowione tego ranka na nimfę. Szybko złożyłem spinning, pokrzepiłem się jakimś płynem stojącym przy ognisku i pomaszerowałem w dół rzeki. Początkowo łowienie nie szło dobrze. Więcej czasu traciłem na rozglądanie się za niedźwiedziami (o których, przed wyjazdem, nasłuchałem się sporo) niż poświęcałem na połowy. Okrzyki kolegów dochodzące z dołu rzeki uświadomiły mi jednak że łosoś jest w rzece i że bierze. Po ok. 40 min. wędkowania w Morsa 3 uderzyła moja pierwsza w życiu siomga. Po krótkiej walce wyjąłem kelta o długości ponad 70 cm.
Łącznie, we trzech, z jednego miejsca złowiliśmy tego ranka 5 łososi. Potem trzeba było iść na śniadanie. W tym dniu wyjąłem z rzeki 8 łososi (w tym 2 srebrniaki) oraz jedną kumżę. Straciłem jednak kilka ryb, w tym łososia który po przepłynięciu z błystką kilkudziesięciu metrów po prostu mi się wypiął. Był tak silny że nie mogłem go nawet na chwilę przytrzymać.
W ten sposób zaczęło się siedem wspaniałych dni łowienia. Z powodu białych nocy na ryby można było chodzić o każdej porze doby. Tak też robiliśmy. W pierwszych dniach woda w rzece była duża, trudno było zlokalizować miejscówki ryb. Jej temperatura to około 4 stopni Celsjusza. Potem poziom rzeki zaczął szybko się obniżać a temperatura wody (i powietrza) zaczęła rosnąć.
Na początku najskuteczniejszą metodą łowienia był spinning. Najlepsze były srebrne podłużne wahadłówki, najlepiej z jakimś dodatkiem ”fluo”. Powinny być również ciężkie. W większości miejsc im dłuższy był rzut tym większa była szansa na złowienie ryby. Oprócz łososi na błystki łowiliśmy także ładne pstrągi. Największy ciemny potokowiec wyjęty w trakcie wyprawy miał 60 cm długości i około 2.5 kg wagi. W miarę częstym przyłowem były także szczupaki. Mój największy miał około 70 cm i w nurcie walczył jak przwdziwy srebrniak. Zdarzały się również pojedyncze okonie.
Po spadku wody i wzroście temperatury dużo skuteczniejsze było łowienie łososia na muchę. Natomiast na nimfę brały piękne lipienie, średnio powyżej 40 cm długości. Widziałem też kilka złowionych lipieni po prawie pół metra. Ryby były nie tylko ładne ale również bardzo smaczne. Łososie jedliśmy na surowo w postaci sushi, tatara lub gravad laxa a także zupę rybną, łososie smażone, pieczone, gotowane i wędzone. Te ostatnie zupełnie nie przypominały w smaku plastrów norweskiego łososia kupowanego w supermarkecie. To jakby zupełnie inna potrawa. Dla odmiany jedliśmy pieczonego pstrąga, lipienia, tatar z lipienia lub smażonego szczupaka. Nie muszę mówić, że gdy po kilku dniach takiego jedzenia Wasia wyciągnął wielką puszkę fasolki po bretońsku to stał się bohaterem dnia.
Obok wykwintnego jedzenia, przy ognisku pojawiały się także markowe trunki. Był zwyczaj, że jak ktoś złowił swego pierwszego w życiu łososia (najlepiej na muchę) to na stole zjawiała się jakaś kilkunastoletnia whisky lub koniak. Na codzień mieliśmy jednak zwykle tylkoStoliczną lubPutinkę. Wodę piło się bezpośrednio z rzeki. Nikt jej nie gotował (chyba że na kawę) i nikt nie miał po niej żadnych sensacji żołądkowych. Jeżeli chodzi o innych wędkarzy, to nad wodą nie było ich wielu. Gdzieś po drugiej stronie rzeki przez kilka dni miała być ekipa z Litwy a gdy wyjeżdżaliśmy to spotkaliśmy wędkarzy z Łotwy. Nad Czawangą widzieliśmy również kłusownika. Łowił na bardzo krótki kij (żeby łatwo go było schować za pazuchę). Złowione łososie rzucał w krzaki a wracając potem zbierał je do worka. Po kilkunastu godzinach, w środku nocy, głodny i wycieńczony zjawił się znowu przy naszych namiotach. Okazało się że poszedł w tajgę za śladamiwiezdziechoda. Te jednak w pewnym miejscu rozwidlały się a on wybrał nie ten co trzeba kierunek. Nie był więc chyba miejscowy. Przy naszych namiotach, w międzynarodowym języku, pokazując na usta wypowiedział dwa słowa ”amciu amciu” (dosłownie). Nakarmiliśmy go więc, ale do picia była tylko woda z rzeki. Nikt nie zamierzał częstować kłusownika niczym mocniejszym. Potem poszedł znowu w tajgę, prawdopodobnie ze schowanym gdzieś w krzakach workiem z łososiami. Biorąc pod uwagę aromat niesionego bagażu to miał on chyba duże szanse na spotkanie po drodze jakiegoś głodnego misia.
Ostatni dzień łowienia przypadł na 18 czerwca. Poprzedniej nocy do rzeki wszedł srebrny łosoś (łowione wcześniej ryby pływały w Czawandze od pewnego czasu i zaczęły sie już powoli przebarwiać). W tym dniu łowiliśmy łososie które jeszcze kilka godzin wcześniej pływały w Morzu Białym. Brały wspaniale. Rekordziści wśród nas złowili na muchę tego dnia po kilkanaście srebrniaków – tak jest gdy się łowi 20-22 godzin non stop. Osobiście bardzo podziwiam tak wytrwałych wędkarzy. Ja na łowienie ostatniego dnia poświęciłem łącznie około trzech godzin. Rano złowiłem na spinning jednego srebrniaka a wieczorem drugiego. Ten ostatni miał 78 cm długości i około 4.5 kg wagi.
W dniu wyjazdu trzeba było wstawać bardzo wcześnie. Wiezdziechod przyjechał po 4 rano a wcześniej trzeba było złożyć namioty i się spakować. Potem była jeszcze pamiątkowa fotka oraz zdjęcie polskiej flagi powiewającej nad obozowiskiem. W Czawandze byliśmy po ok. 1,5 godz. jazdy z strasznym ścisku. Na miejscu można było jeszcze zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia na dużych łatach dobrze zachowanego jeszcze śniegu. Odwiedziliśmy również wioskę. Uwagę zwracały duże ilości suszonych tam ryb. Były to szczupaki oraz ładne sieje (ciekawe skąd oni je wzięli ?).
Odwiedziliśmy również miejscowy sklep, otwarty specjalnie dla nas. Dwa dni wcześniej z dostawą przyleciał tam śmigłowiec. Była to pierwsza ”lotnicza” dostawa towaru w tym roku. Niestety, całe piwo zostało już wcześniej rozkupione. Zostały tam już tylko jakieś mocniejsze trunki (prawdopodobnie własnej produkcji), konserwy, jakieś wędliny, pieczywo i papierosy. Kupiliśmy jednak co trzeba i znowu tym samym starym ZIŁ-em pojechaliśmy do Kuzominia.
Drogę powrotną miałem okazję obserwować z szoferki. Do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że samochód mógł pokonać takie bezdroża. Po przeprawie przez Warzugę znowu zmieniliśmy środek transportu.
Następnie przez ponad pół dnia jechaliśmy na północ do Kandałakszy, gdzie czekał nas nocleg w miejscowym hotelu. Było tam łóżko, bieżąca woda, prysznic a nawet telewizja. Zakupiliśmy mnóstwo jedzenia (które nie było rybą) oraz picia. Zastawiliśmy stół, włączyliśmy jakiś mecz a mimo to każdy myślał tylko o wyspaniu się. Potem czekało nas kolejne, monotonne dwa dni jazdy do Polski. W Białymstoku byliśmy w sobotę późnym popołudniem. Następnie było krótkie pożegnanie (tylko ja zostawałem w Białymstoku). Wcześniej ktoś wspomniał, że za rok do Czawangi wchodzi pacyficzna gorbusza. Wody otaczające Półwysep Kolski zarybiono tym gatunkiem jakiś czas temu. Gorbusza odwiedza Czawangę (i inne rzeki) co dwa lata. Może to być powód do nastepnej wyprawy. Kto wie .....?
Sławek Ambrożewicz