Jest początek września 2005 roku. Przed nami długo oczekiwana kolejna daleka wędkarska wyprawa SKISH-a . Tym razem celem jest rzeka Wołga. To pierwszy wyjazd do tego regionu Rosji. O połowach na Wołdze wiemy niewiele. Każdy jednak słyszał o wielkich sumach, szczupakach, sandaczach i boleniach, o których w Polsce można jedynie pomarzyć.
Jest wieczór 2 września. Z Białegostoku wyjeżdżamy z dużym opóźnieniem. Skład wyprawy to: Leszek, Jacek, Lonek, Maciek, Andrzej, Janek i ja. Busa prowadzi Giena. Przed nami około 2300 kilometrów drogi w nieznane. Podróż mija jednak dosyć szybko. Najpierw krótki nocleg w Grodnie (niektórym z nas w ogóle nie chciało się spać), potem cały dzień jazdy przez Białoruś i Rosję. Noc zastaje nas w Kursku. Znowu kilka godzin snu i następne kilometry do pokonania, trzeba nadrobić opóźnienie z dnia poprzedniego. Na zwiedzanie nie ma czasu. Za Wołgogradem (dawny Stalingrad) zmienia się krajobraz. Wszędzie ciągną się wypalone żółte stepy, gdzieniegdzie widać karłowate drzewa. Po drodze kupujemy jakieś melony, arbuzy, pomidory i ”inne potrzebne rzeczy”. Na miejscowych straganach, dla cudzoziemców, ceny wszelakich towarów rosną jednak kilkukrotnie. 100 kilometrów przed celem psuje się samochód. Psują się również nasze humory. Jest noc a my stoimy gdzieś w rosyjskim stepie. Na szczęście niedaleko jest stacja benzynowa. Tam dokonujemy prowizorycznej naprawy. Jeszcze godzina jazdy i jesteśmy ”prawie” na miejscu. Potem przez dłuższy czas próbujemy znaleźć nasz ośrodek. Nikt z napotkanych w nocy osób nie ma pojęcia gdzie się on znajduje. Znowu jednak mamy szczęście. Przypadkowo spotkana na stacji benzynowej Czeczenka pilotuje nas do samego ośrodka. Jesteśmy jej bardzo wdzięczni.
Jest noc z 4 na 5 września. Po ponad 2000 kilometrów drogi, różnych przygodach i dwóch prawie nieprzespanych nocach dotarliśmy na miejsce. Teraz już chcemy tylko spać a jutro wypłynąć na ryby. Na pomoście przed ośrodkiem widzimy łuski złowionego w tym dniu ładnego sazana. Są one wielkości złotówki. Najpierw trzeba się jednak zakwaterować. Jacyś Rosjanie przywożą ”kierownika ośrodka”. Miejscowym zwyczajem, o tej porze dnia (a raczej nocy), nasz gospodarz ledwo może mówić. Rozumiemy jednak, iż zamiast dwóch domków mamy zarezerwowany tylko jeden a zamiast trzech łódek tylko jedną, no … może dwie. Nikogo nie obchodzi, iż przejechaliśmy tyle kilometrów, nikogo nie obchodzi, iż mieliśmy zarezerwowane noclegi i łódki. Tutaj w ogóle nikogo nic nie obchodzi. Na szczęście niektórzy z nas znają panujące tu zwyczaje. W samochodzie, w kilku pudełkach, wieziemy różne ”procentowe suweniry”. Dzięki nim zdobywamy potrzebne miejsca do spania. Z łódkami jest trochę gorzej ale problem ten po jakimś czasie również udaje się rozwiązać.
W poniedziałek 5 września wstajemy dosyć późno. Budzi nas dwóch Rosjan którzy przyszli po rybę zamrożoną w lodówce w naszym domku. Przytomność umysłu Lonka pozwala na ustalenie, iż jeden z nich jest przewodnikiem wędkarskim, jak się później okazało najlepszym i najsolidniejszym w okolicy. Rezerwujemy go od następnego dnia. Mamy jednak problem z trzecią łódką. W związku z powyższym wypływamy dosyć późno. W międzyczasie Dyzio montuje wędkę podlodową (chyba się dobrze nie wyspał) i na błystkę podlodową użytą w formie przynęty spinningowej łowi z pomostu pierwszego wołżańskiego szczupaczka. Swoim wyczynem zaskakuje osłupiałych kolegów, mobilizując nas jednocześnie do szybkiego złożenia spinningów. W krótkim czasie kilku z nas stoi na pomoście na jednej z wołżańskich odnóg wyjmując co chwilę drobne szczupaczki i okonie.
Pierwsze wypłynięcie, ze względu na brak łódki, odbywa się w niepełnym składzie. Wcześniej usłyszeliśmy, iż bez przewodnika i tak złowimy niewiele gdyż nie znamy rzeki i nie wiemy jak łowić. Było w tym dużo prawdy. Po opuszczeniu odnogi wypłynęliśmy na prawdziwą Wołgę. Jest to rzeka szersza od Siemianówki po której pływają morskie statki . Jesteśmy tylko 70 km od Astrachania. Na wodzie nie bardzo wiemy co robić. Lonek z Maćkiem kotwiczą gdzieś na rzece. Przy pierwszym rzucie Lonek wyjmuje przyzwoitego sandacza.
Jestem na łódce z Dyziem i Jankiem. My decydujemy się na trolling. Wkrótce Andrzej wyjmuje na pokład dublet ładnych boleni, po prawie 1,5 kg. Zapisujemy to miejsce na GPS-ie. Odtąd, przepływając tędy zawsze łowimy tu 1-2 rapy. Andrzej z Jankiem co jakiś czas wyjmują wołżańskie bolenie. U mnie nic nie bierze. Udaje mi się jednak odkuć przy następnym, wieczornym wypłynięciu. Teraz ja łowię na trolling swoje pierwsze ładne ryby. Tego dnia każdy wyjął coś przyzwoitego. Bolenie mają do 2, może 2,5 kilogramów. Liczymy, iż w następnych dniach będzie dużo lepiej.
Kolejnego dnia Lonek budzi wszystkich bardzo wcześnie rano. Niestety potem weszło mu to w krew i tak było do końca wyprawy. Tego dnia wypływamy już z Wiktorem, naszym przewodnikiem. Wiktor pokazuje nam miejsca na różne gatunki ryb oraz miejscowe techniki połowu. Używa głównie gum i ciekawych blach o nazwie ”Kastmaster”. ”Jigowanie” w jego wydaniu polega na zmianie rytmu pracy kołowrotka a nie na pracy szczytówki spinningu. Ten sposób łowienia, jak zauważyliśmy, był dosyć skuteczny ale jednocześnie szkodliwy dla samych kołowrotków (po powrocie moja TICA trafiła do naprawy). Połowy zaczynamy od bardzo zachwalanych przez Wiktora miejsc na sandacza i okonia. Niestety siedzą tam już ”gruntowcy”. Nasza obecność chyba im trochę przeszkadzała gdyż wkrótce jeden z łowiących na brzegu wędkarzy zaczął coś wspominać o użyciu broni palnej. Odpływamy więc, wcale nie będąc pewnymi czy tylko żartował. Następnie Wiktor pokazuje nam dobre miejsce na szczupaki. ”Zębate” żerują wspaniale. Każdy z nas ma brania kilkukilogramowych ryb.
Wszystkie złowione szczupaki wracają z powrotem do wody. Chyba spodobało się to naszemu przewodnikowi. Zauważyliśmy że Rosjanie z reguły biorą wszystko co złowią. Wieczór tego dnia spędzamy uganiając się za miejscowymi boleniami.
Trzeci dzień połowów to jednocześnie inauguracyjna wyprawa na suma. Na ”pierwszy ogień” wyrusza Lonek z Maćkiem. Uzbrojeni w morski sprzęt, pod kierownictwem Wiktora, przywożą z porannych połowów dwie ryby. Jeden sum ma ponad dziewiątkę, drugi jest trochę mniejszy. Długo słuchamy o sposobach łowienia, dużej ilości brań oraz dużych rybach straconych tego dnia. Jesteśmy pod wrażeniem. My natomiast cały ranek pływamy za okoniami. Biorą bardzo dobrze ale nie są to olbrzymy. Wieczór to znowu trolling i bolenie lub niewielkie sandacze. Ostatnią zdobyczą którą łowię tego dnia jest podobna do śledzia słodkowodna rybka którą Rosjanie nazywają ”siljotka”. 28-cm ryba łapczywie złapała 5 centymetrową, podłużną wahadłówkę. Przypuszczam że był to jeden z gatunków aloz licznie zamieszkujących Wołgę, prawdopodobnie Alosa kessleri.
W czwartek 8 września po raz pierwszy, wraz z Andrzejem i Jankiem, wypływamy na suma. Uzbrojeni jesteśmy w morski sprzęt, ja zabrałem swoją karpiówkę. Na przynętę wzięliśmy kilka pudełek z rosówkami a Wiktor przyniósł torbę żab. Po drodze, na jakiejś plaży, Dyzio z Wiktorem zbierają jeszcze małże. Pozostała część ekipy próbuje tego dnia złowić sazana. Przynętą jest ”makucha”. Są to jakieś sprasowane ziarna które następnie tnie się w kostkę. Wygląda to jak kawałki pociętej dykty. My zatrzymujemy się gdzieś na środku Wołgi. Echosonda pokazuje 18 metrów głębokości. Na dwa, związane razem, sumowe haki zakładamy małże lub żaby. Zestawy spuszczamy na 5 m głębokości. Około 50 – 80 cm nad haczykami znajdują się 150 gramowe ciężarki. Sygnalizatorami brań są szczytówki morskich wędzisk. Spokojnie dryfujemy po Wołdze a sumy wabione są przez Wiktora za pomocą kwoka. Dosyć wcześnie zaczęły się brania. Szczytówki pokazywały po kilka gwałtownych szarpnięć po których powoli wyginały się w kierunku wody. To był najlepszy moment do zacięcia. Niestety zmarnowaliśmy kilka brań, zerwaliśmy również parę ryb z których, według Wiktora, jedna lub dwie było całkiem przyzwoitych. Mimo to Andrzej z Jankiem mają niezłą zabawę. U mnie ani jednego brania. Po dłuższym czasie Wiktor mówi abym przesiadł się na miejsce Janka. Może wtedy będę miał jakieś branie. Oczywiście chwilę później jest branie ale nie u mnie lecz u Janka który usiadł na moje poprzednia miejsce. Moja wędka wciąż ”milczy”. Po następnej godzinie zirytowany Wiktor stwierdza że musiałem w życiu sporo nagrzeszyć. No cóż …, przyznaję mu rację. Znowu przesiadam się z Jankiem i znowu chwilę potem Janek ma branie na moim poprzednim miejscu. Po około 4 godzinach łowienia Andrzej z Jankiem wyjęli 6 sumów (do 10 kg), prawie drugie tyle stracili (w tym te największe). U mnie wciąż nic. Gdy mieliśmy już odpływać, szczytówka mojej karpiówki zasygnalizowała branie. Zaciąłem na czas. Opór był naprawdę duży. Po kilkunastu bardzo nerwowych dla mnie minutach zobaczyliśmy rybę. Suma Wiktor podebrał rękoma. Ryba miała 26 kilogramów.
Po południu znowu wypłynęliśmy łowić sumy. Pierwszy wziął mały sumek który szybko wrócił do wody. Drugie branie znowu u Dyzia. Andrzej po zacięciu ryby zaczął wydawać z siebie jakieś bardzo głośne okrzyki. Uznaliśmy że ma dużą sztukę. Wiktor, patrząc na pracę wędki, ocenił suma na ”sorok – piatdziesiat”. Skąd on mógł wiedzieć? Walka wygląda pięknie. Ryba opływa łódkę dookoła. Po jakimś czasie słabnie, wypuszcza pęcherzyki powietrza. Po podciągnięciu go do łodzi widzimy pięknego suma. Wiktor łapie go za skrzela i wciąga do łodzi.
Na brzegu waga pokazuje 48 kg. Sum ma 188 cm długości. Zmęczony łowca stojąc nad swoją zdobyczą, ze smutkiem na twarzy, mówi: ”i znowu dzisiaj trzeba będzie coś wypić”. To stwierdzenie budzi salwę śmiechu wśród licznie zgromadzonych wokół ryby Rosjan.
Następny dzień to znowu 2 wyprawy na suma. Rano Leszek z Jackiem a po południu Lonek z Maćkiem łowią sporo ryb. Wczorajsze rekordy nie zostały jednak pobite. My trafiamy na ładne łowisko okoniowe. W niespełna godzinę łowimy ich dobrze ponad setkę. Mamy również pojedyncze sandacze i bolenie. Lonek w tym dniu bije swój szczupakowy rekord. Łowi rybę 95 cm długości i 5.20 kg wagi.
W sobotę, z powodów żołądkowych, rezygnuję z porannego wypłynięcia. Zapomniałem że miejscowa ”kranówa” nie nadaje się do picia. Nawet zęby trzeba było myć wodą butelkowaną. Po powrocie z ryb Janka i Dyzia słucham opowieści o odkrytym nowym miejscu oraz o złowionym tam pięciokilogramowym boleniu i ponadkilogramowym okoniu.
Po południu tego dnia jedziemy na wycieczkę do Astrachania. W mieście jest straszny upał i wilgoć. Przez parę godzin biegamy po sklepach wędkarskich próbując kupić straconą wcześniej kotwicę do łódki. W ośrodku zażądano za nią 1600 rubli. W sklepie kupujemy taką kotwicę za 250 rubli. Każdy nabywa również na pamiątkę kwoka. Są one jednak inne niż ten którego używał Wiktor.
Ostatniego dnia wieje bardzo silny wiatr. Chowamy się w jakiejś zatoce. Biorą tu drobne szczupaki i okonie. Wracając do bazy próbujemy trollingu. Łowimy kilka boleni. Największa rapa złowiona przez Janka ma równo 3 kilogramy.
Po południu decydujemy się na wcześniejszy wyjazd. Trochę szkoda bo mieszkający w ośrodku wędkarze z Rosji (z Moskwy i Petersburga) kupili tego dnia barana oraz parę skrzynek ”czegoś mocniejszego” i oczywiście zaprosili nas na integracyjne ognisko. Niestety…. .
Przed nami jeszcze ”tylko” 25 godzin jazdy non stop, potem krótki nocleg poprzedzony uroczystą kolacją i kolejny dzień jazdy do domu. W Białymstoku jesteśmy we wtorek wieczorem. Wszyscy są zmęczeni ale jednocześnie zadowoleni. Może jeszcze kiedyś uda się odwiedzić Wołgę.
Sławek Ambrożewicz